„A-Un, niczym początek i koniec wszystkiego”. Niniejsza puenta Sory Kashiwagi'ego (柏木 空 - bohater anime „Jak utrzymać mumię” / 「ミイラの飼い方」, odc. 11) początkowo zdawać się może zagadkową, czy wręcz mistyczną. Rychło jednakowoż możemy skojarzyć ją z tym, czym to dla Japończyków jest alfabet: poza tym, że sylabariuszem, niż alfabetem bardziej, jest przede wszystkim czymś oryginalnym, charakterystycznym stricte dla tego języka.
Innymi słowy, jednym z ciekawszych spostrzeżeń, z jakimi możemy zetknąć się na samym początku z japońskim przygody, jest to, iż pismo w tym języku nie jest po prostu kolejnym opartym na co najwyżej jakiejś wariacji ABeCaDła - lecz zwraca się do tegoż co najwyżej w gestii uczynienia siebie przystępniejszym... dla nas (spuśćmy póki co kurtynę milczenia na jeszcze inny powód skłaniania się ku alfabetowi łacińskiemu przez Japończyków, jakim jest... zapatrzenie w Zachód).
Stąd też, ucząc się japońskiego zyskujemy i ten komfort, iż z poziomu czystej kartki uczyć się możemy i pisma, po raz kolejny poznając, niczym literka po literce, znak po znaku... pierwszego systemu zapisu, potem drugiego, trzeciego... a po drodze wszelakie niuanse :) .
Pierwsze dwa systemy zapisu w języku japońskim zwą się zbiorczo mianem Kany - a składają się nań Hiragana oraz Katakana. Obie, to wspomniane już sylabariusze - tj. poszczególne znaki reprezentują generalnie nie tyle pojedyncze dźwięki, co sylaby (choć jest i kilka, rzec moglibyśmy, samogłosek). Wszystkie zaś znaki - czy to Hiragany, czy Katakany - można ustawić w pewnym porządku (podobnie jak nasze od A do Z) - który to porządek otwiera - podobnie jak u nas - samogłoska A, zamyka go jednak dość osobliwy dźwięk, zwodniczo tylko przypominający nasze polskie N, a wymawiany tak naprawdę, jako stłumione UN (niemalże jak „uhm” na potwierdzenie czegoś).
Stąd właśnie A to początek, a UN koniec... :)
P.S.:
Zwróć ponadto uwagę, iż istnieje w japońskim termin 「a un」 (zapisywany w różny sposób w Kanji), oznaczający m.in. „alfę i omegę” (czyli kolejna poszlaka na „początek i koniec”).
Niemniej jednak, świeżość japońskich „alfabetów” przywodzi na myśl zaiste kontrowersyjne zagadnienie, jakim jest wzmiankowane już zwracanie się Japończyków ku naszemu pospolitemu AbeCaDłu - kontrowersyjne nie tylko z lotu ptaka, ale i w bliższych szczegółach: spójrzmy sobie bowiem na tą planszę, przedstawiającą jak to też Japończycy uczą się literek naszych (inna sprawa, po co im w ogóle ta nauka - ale to znów... kurtyna milczenia, przynajmniej na potrzeby tego artykułu)...
Przyjrzyjmy się z uwagą, jak podpisane są poszczególne litery: Hiraganą starano się tu oddać ich wymowę... pytanie, wzorowaną na czym... :>
?
Być może domyślasz się, iż jest to wymowa starająca się imitować fonetykę angielską - zestawem japońskich dźwięków. Dostrzegasz jednak pewien paradoks takiegoż podejścia? Dlaczegóż bowiem angielski? - zapytać by można - a nie jakikolwiek inny sposób wymawiania? Polski, hiszpański, francuski, niemiecki - mnóstwo tego, i choć wszystkie bazują na doskonale znanych nam literkach, każdy wymawia je na swój sposób. Innymi słowy, refleksja nad japońskimi sylabariuszami doprowadzić nas może do smutnego wniosku, iż o ile japońskie znaki mają jedną, japońską wymowę - o tyle „nasze” znaki, literki - właściwie jedynej słusznej wymowy zdają się być pozbawione (gdzież się jej bowiem dopatrywać? co najwyżej w odmętach historii pewnie, jeśli już). „Nasz własny” alfabet jawi się bardziej pewnym punktem wyjścia, któremu język polski przyprawia nasz własny, lokalny koloryt. Bracia i siostry z innych państw robią to samo na swój sposób, będą między nami więc pewne fonetyczne - mniejsze lub większe - różnice, generalnie jednak te literki nas wszystkich połączą. O ile więc rzec będziemy mogli, że tak, owszem, mamy co prawda polską wymowę alfabetu - o tyle nie możemy już raczej rzec, iż tenże alfabet jest stricte polski.
Japończycy zaś szczęśliwie stricte własne pismo mają, a i jego wymowa jest więc stricte japońska - kiedy zaś bowiem przychodzi Japończykom uczyć się naszego AbeCaDła, pośród miszmaszu dostępnych na dziś, jego narodowych fonetycznych interpretacji zdecydowali uczyć się wymowy angielskiej, jako że to USA stanowi od dekad obiekt ich zauroczenia. Stąd, czy tego chcemy czy nie, musimy pogodzić się z tym, iż Japończycy nauczyli się „naszego” alfabetu po angielsku - choć przykładowo po polsku byłoby im o wiele łatwiej (z uwagi na istotnie szerszą pulę dość mocno zbliżonych dźwięków pomiędzy językiem polskim, a japońskim).
I teraz, jeśli interesujesz się językiem, czy lingwistyką wręcz - jeśli szczególnie bliska jest Ci rdzenna japońskość, że tak powiem: możesz pokontemplować nad tym...
...czy to angielski w japońskim, czy japoński w angielskim tonie...?
My, ucząc się dziś japońskiego mamy chyba jeszcze to szczęście studiować wymowę japońską - pytanie pada jednak: jak długo? Jeśli uważasz, że obawy tego typu są przesadne, spójrz na Katakanę, a zwłaszcza na powód rozrastania się jej gamy dźwięków... tylko po to, by bardziej zbliżyć się do języka-idola. Miłość jest ślepa... choć tak naprawdę bardziej zdają się pasować tu zauroczenie, fascynacja. Zjawiskowe, iż odizolowani wcześniej ze swoją wysoką kulturą Japończycy po otwarciu się na świat swoją hermetyczność utożsamili z zaduchem zacofania, a wspomniane otwarcie - z otwarciem okna na oścież ku nareszcie świeżemu powietrzu „postępu”. O tempora, o mores! - krzyczę w duchu, a ciarki przechodzą mi po plecach i przebiega dreszcz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz